Dlaczego wojna ma smak coca-coli?

Bywa różnie. Niektóre skojarzenia po prostu przychodzą i nie do końca potrafię je uzasadnić. Zawsze tak miałam.

Julka Błaszczyk

Bywa różnie. Niektóre skojarzenia po prostu przychodzą i nie do końca potrafię je uzasadnić. Zawsze tak miałam. Często zdania typu: „Na księżycu mieszka Krowa, dzięki której powstało wszelkie życie” lądują w folderze: „niewykorzystany noblowski potencjał”.

Nieraz jednak wychodzi z nich coś ciekawego, tak jak to opowiadanie pt.: „Wojna ma smak coca-coli”, które docenili jurorzy w XXV Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Eugeniusza Paukszty. A skoro ktoś uznał, że warto zawiesić na nim oko, to nie będę ukrywać go w odmętach folderu „opowiadania” bez żadnego celu.

***

„Wojna ma smak coca-coli” – Julia Błaszczyk

Choć Eric był tylko właścicielem małego spożywczaka w Bużumburze, nic nie mogło go powstrzymać przed zapukaniem do drzwi pułkownika Emmanuela Karibwami. Stanął naprzeciw jego mieszkania z rękami schowanymi w kieszeniach wyblakłych spodni, jakby przyjście w to miejsce nie było dla niego śmiertelnie niebezpieczne. Wiedział, że powinien spędzić październikowy wieczór z żoną, cisząc się przyzwoitym utargiem, ale nie mógł już dłużej zwlekać. 

Dochody sklepiku w ostatnich tygodniach niepokojąco się kurczyły. Nie były to duże kwoty, ale Eric pracował w branży od lat i dobrze wiedział, że coś się święci. Szybko zauważył subtelny trend spadkowy przy podliczaniu dziennych utargów. Nie powiedział o niczym żonie. Sam potrafił rozwiązać gnębiący go problem.

No, może z niewielką pomocą, pomyślał, kiedy drzwi do mieszkania żołnierza szczęknęły i lekko się uchyliły.

W szparze między nimi a futryną ukazała się twarz mężczyzny o surowym spojrzeniu. Był starszy od Erica, ale na pewno wyglądał na znacznie mniej niż swoje czterdzieści trzy lata. 

— Dwadzieścia lat temu wyraziłem się niewystarczająco jasno? — warknął tak gniewnie, jakby ktoś naszprycował każde słowo jadem. 

Już chciał zamknąć drzwi, kiedy zorientował się, że szybka noga Erica, obuta tylko w rozpadający się sandał, skutecznie mu to uniemożliwiła. 

Żołnierz zmierzył zdziwionym wzrokiem twarz sklepikarza, który za nic nie dawał po sobie poznać, że zgniatane przez drewno kostki paliły go żywym ogniem. 

— Musimy porozmawiać — powiedział Eric i spojrzał prosto w oczy pułkownika Karibwami. — A wystarczająco jasno wyraziłeś się dokładnie dwadzieścia trzy lata temu — sprostował, niespeszony rangą stojącego przed nim człowieka. 

Ucisk na stopę zelżał w jednej sekundzie. Gospodarz otworzył szerzej drzwi i cofnął się o krok, niechętnie wpuszczając Erica do środka. 

Sklepikarz musiał przyznać, że odkąd ostatnio widział żołnierza, ten nie posunął się znacznie w latach, a kiedy nie miał na sobie munduru, tracił dodatkowo służbową powagę i postrach, które dodawały mu lat. W momencie, kiedy Eric mijał go w przejściu, nie czuł strachu, który pułkownik roztaczał wśród swoich podwładnych, jeśli wierzyć plotkom krążącym po mieście. 

Przeszedł przez krótki, skromnie urządzony korytarz i bez pytania wszedł prosto do pokoju. Usiadł na obitej czerwoną tkaniną sofie, nie czekając na zaproszenie gospodarza. Bez względu na to, co miał sobie o nim pomyśleć, sklepikarz mógł tylko pomarzyć o podobnym luksusie w swoim mieszkaniu. Zważywszy na fakt, że przy niepowodzeniu założonego wcześniej planu, jego zimne ciało mogło wylądować głęboko na dnie Tanganiki, nie zamierzał odmawiać sobie tej odrobiny luksusu. 

Eric rozsiadł się wygodnie, zdając sobie sprawę z tego, że nagle zrobiło się cicho. Szczelne szyby w oknach skutecznie tłumiły odgłosy ulicy, których na obrzeżach Bużumbury i tak było o wiele mniej niż w ścisłym centrum.

Pułkownik Karibwami wszedł do pokoju z założonymi rękami i oparł się o ścianę. Spojrzał z góry na niechcianego gościa, po czym wskazał na niego spiczastym podbródkiem, który Ericowi niemal od razu przywołał na myśl jego surowego ojca z czasów młodości. 

— Mów, czego chcesz — rozkazał twardo żołnierz, jakby miał przed sobą jednego z podwładnych. 

— Może uczynimy naszą rozmowę mniej formalną i opowiesz najpierw, jak żyjesz, bracie? — zaproponował Eric. 

Długo wahał się przed wypowiedzeniem ostatniego słowa, ale ciche syknięcie w ustach gospodarza oraz przelotny niepokój, który na ułamek sekundy zagościł w jego oczach, potwierdziły, że było warto. 

— Tutsi nigdy nie będzie bratem Hutu — odparł bez zastanowienia. 

Eric spuścił wzrok na zniszczone buty. One też pamiętały dzień, w którym zdecydował, aby poniosły go w stronę rodzinnego domu kobiety Hutu, którą pokochał. To wtedy opuścił swoją wysoko postawioną rodzinę należącą naturalnie do Tutsi – uprzywilejowanej grupy etnicznej, która wówczas sprawowała w Burundi władzę. 

— Nie dbam o podziały rasowe — rzucił Eric, machnąwszy ręką. 

Każdy, kto przychodził do jego sklepu, już od początku rozmowy mógł bez trudu odkryć, że w rzeczywistości miał niewiele wspólnego z grupą społeczną, którą reprezentował. Wykształcenie, jakie udało mu się zdobyć dzięki wysokiej pozycji rodziców oraz przebywaniu w kręgach inteligencji, zapewniło mu solidne fundamenty. Mógł się uczyć, a dzięki układom, być może zdobyć nawet tymczasową wizę i skończyć zagraniczny uniwersytet, co dla większości obywateli było właściwie nieosiągalne. 

Eric jednak bez mrugnięcia okiem cisnął te możliwości na ziemię i zdeptał, robiąc krok w stronę lepianki swojej żony. 

Nana oczarowała go od pierwszego spojrzenia w bursztynowe oczy. Miała włosy zebrane kolorową chustą i pochylała się nad pomarszczoną staruszką, która zasłabła przy drodze. Eric, nie myśląc długo, podbiegł do niej i pomógł odprowadzić kobietę do szpitala. Wracając, długo rozmawiali. Choć to on podtrzymywał konwersację, starając się ze wszystkich sił przekonać do siebie dziewczynę, w końcu udało im się wytworzyć cienką nić zaufania. W miarę upływu czasu i spędzanych razem chwil nawijali ją na krosno, przędąc wspólną przyszłość. 

— Błąd — osądził pułkownik Karibwami. Usiadł sztywno na sąsiednim fotelu i kontynuował. — Grupa etniczna to błogosławieństwo — dotknął swojej piersi — lub przekleństwo — wskazał palcem Erica. Tak wcześniej, jak i teraz, nie podzielał oderwanych od rzeczywistości poglądów brata i romantycznej wizji świata bez podziałów. 

Obaj dorastali w czarno-białym środowisku. W przypadku Emmanuela wbijane do głowy wartości nie poszły na marne. Piął się po kolejnych stopniach wojskowej kariery, wykorzystując swoje urodzenie i wyssaną z mlekiem matki nienawiść do przedstawicieli Hutu. 

Eric świadomie zboczył z zaplanowanej dla niego drogi. 

— Nie chcesz mówić o sobie, więc przejdę do sedna — zaproponował sklepikarz i delikatnie, aby gospodarz nie zauważył, zacisnął dłonie na swoich kolanach, starając się przelać wzbierający w nim lęk w fizyczny ból, znacznie łatwiejszy do zniesienia. 

— Na to czekam — odparł żołnierz, opierając ramiona o drewnianą ramę fotela.

Eric nie mógł dłużej chować się za próbą przeprowadzenia kurtuazyjnej pogawędki. Przyszedł czas, aby postawić wszystko na jedną kartę, pomyślał. 

— Partia Ndadaye nie może utrzymać się przy władzy — powiedział bez zawahania. 

Pułkownik zamarł. Choć już wcześniej nie cechował się bogatą mimiką, teraz jego twarz zupełnie zastygła. Świdrował Erica badawczym wzrokiem, oszczędzając całą energię na skomplikowane procesy myślowe. Nie mógł jednak zrozumieć, jaki interes miał jego pozostający ponad podziałami brat w obaleniu rządowej większości, którą kilka miesięcy wcześniej niespodziewanie wywalczyli przedstawiciele Hutu. 

To on, żołnierz Tutsi, mógł czuć niezadowolenie z takiego obrotu spraw.

— O czym ty mówisz? — spytał podejrzliwie, nie mogąc znaleźć żadnego sensownego punktu zaczepienia. 

Eric tylko wzruszył ramionami, jakby chciał zrzucić z nich skumulowany strach. 

— To nie jest dobry czas na demokrację — odparł. — Jeszcze nie teraz — dodał po chwili zastanowienia. 

— Wydawało mi się, że nie pragniesz niczego poza pokojem i równością — rzucił zaskoczony Emmanuel, nie mogąc odmówić sobie przy okazji okraszenia zdania nutą prześmiewczości. 

— Pragnę tego wszystkiego, o czym mówisz — zadeklarował Eric, nagle wysuwając się do przodu z palcem wskazującym wyciągniętym w stronę brata.

Żołnierz uniósł brwi, zaskoczony tą nagłą zmianą tonu, ale po chwili, coraz bardziej zainteresowany myślami brata, splótł palce i oparł je na brzuchu. 

— W takim razie, o co chodzi? — drążył. 

Eric westchnął, kręcąc powoli głową. 

— Przecież ty również nie chcesz rządu Hutu u władzy. Dlaczego więc tak dociekasz? 

— Chcę wiedzieć, co skłoniło mojego brata, romantycznego idealistę, do tak drastycznej zmiany zdania — wyjaśnił gospodarz, nie kryjąc ironii, jaka mogła być charakterystyczna tylko dla braterskiej relacji. 

Przez chwilę brzmiał tak, jakby obaj znów byli dziećmi i walczyli o najlepszą gałąź na drzewie, skąd mogli podglądać mężczyzn dyskutujących w domu o tematach, które zarezerwowano tylko dla dorosłych. 

— Ludzie się zmieniają, Emmanuelu — powiedział spokojnie Eric, rozkładając ręce. — Prawdopodobnie wiedziałbyś o tym, gdybyś przystał na inne rozpoczęcie tej rozmowy.

— Najwyraźniej nie wszyscy — zaprzeczył żołnierz. 

— Najwyraźniej — potwierdził sklepikarz. 

Pokój znów zalała cisza, a Eric poczuł nagle zapach smażonego ryżu, który przypomniał mu, że od prawie doby nie miał nic w ustach. Przyzwyczajony do nieregularnych posiłków żołądek wprawdzie go nie pospieszał, ale sklepikarz pomyślał, że czas na roztrząsanie jego moralności dobiegł końca. 

— Mogę liczyć na twoją pomoc? — spytał. 

Pułkownik Karibwami po raz pierwszy tego dnia parsknął śmiechem, mocno rozbawiony niedorzeczną sytuacją. 

— A co takiego miałbym zrobić? Zabić prezydenta? — śmiał się, obnażając zadbane, białe zęby. 

— Otóż to — odparł Eric, któremu zupełnie nie było do śmiechu. 

Atmosfera zgęstniała. Emmanuel przez chwilę patrzył badawczo na brata, starając się osądzić, czy aby na pewno nie żartował, po czym odepchnął się od ramy krzesła i wyszedł z pokoju. 

— Zaczekaj — rzucił do zdezorientowanego Erica, który już chciał wstawać i ewakuować się z mieszkania. Miał bowiem przeczucie, graniczące z pewnością, że Emmanuel wróci zaraz ze służbowym gnatem w dłoni i tak zakończy się jego burzliwe życie. Został jednak na miejscu, gdyż coś w głosie brata podpowiadało mu, że nie miał złych zamiarów. 

Nie minęła nawet minuta, kiedy żołnierz wrócił do pokoju, niosąc w rękach dwie puszki schłodzonej coca-coli, ociekające wodą po wyjęciu z lodówki. 

— Weź. — Podał bratu jedną z nich i wrócił na swoje miejsce. 

Eric spoglądał nerwowo to na puszkę, to na Emmanuela, analizując sytuację, w jakiej się znalazł. Nie miał pojęcia, czy nadal bać się konsekwencji wizyty w tym miejscu, czy ostatecznie lody zostały przełamane i mógł posiłkować się mniej zobowiązującym tonem. 

Otworzył puszkę i poczuł aromat, którego doświadczył tylko raz w życiu. 

Był wówczas ciekaw, co na co dzień sprzedawał klientom w swoim sklepie, więc tego jednego wieczoru, kilka lat temu, po pracy przyniósł czerwoną puszkę do domu i razem z żoną spróbowali popularnego, ciemnego płynu. W sklepie nie było lodówki, więc od razu zauważył, że coca-cola, którą dostał od brata, smakowała zupełnie inaczej; mocny gaz drapał w gardło, zmuszając go do upijania napoju małymi łyczkami. 

Cukier, który powoli przenikał do krwi, rozjaśniał obu mężczyznom w głowach, przeganiając całodzienne zmęczenie. 

— Twoja propozycja jest interesująca, ale to niewykonalne — osądził w końcu Emmanuel. — Ningaba też próbował pozbyć się nowego prezydenta i jak mu poszło? — rzucił, patrząc w ścianę i upił kolejny łyk napoju, rozmyślając o mężczyźnie, który jeszcze niedawno piastował stanowisko szefa gabinetu byłego prezydenta, a teraz tkwił gdzieś w zimnym więzieniu, czekając zapewne na śmierć.

— To coś zupełnie innego — zaoponował Eric. — Ningaba zaatakował z garstką ludzi. Ty masz pod rozkazami cały batalion niezadowolonych żołnierzy, którzy potrzebują jedynie impulsu, aby stracić nad sobą panowanie — zasugerował z błyskiem w oku, jakiego Emmanuel nie spodziewał się po bracie.

— Dlaczego tak ci zależy na tym, żeby Tutsi wrócili do władzy, bracie? — spytał ponownie. 

Wyzywające spojrzenie Erica zelżało. 

— Nie chcę, żeby Tutsi rządzili Burundi — odparł, jakby było to coś oczywistego. 

Żołnierz oniemiał. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak długo się czemuś dziwił. Odkąd przejął dowództwo nad batalionem, przestał dziwić się czemukolwiek, a teraz rodzony brat siedział w jego salonie i wygadywał rzeczy, które nie mieściły mu się w zdyscyplinowanej głowie. 

— To czego właściwie chcesz? — dopytywał, czując, jak w miejscu początkowego zdziwienia powoli kiełkuje irytacja. 

Eric nie zastanawiał się nad odpowiedzią ani sekundy. 

— Wojny — odparł bez emocji.

Samo słowo nie zrobiło na Emmanuelu wrażenia. W Burundi temat wojny był na tapecie od lat. O broń było łatwiej niż o jedzenie. Nawet w najbiedniejszym domu leżała choć jedna maczeta i każdy wiedział, że jej przeznaczenia nie stanowiło jedynie siekanie słodkich ziemniaków. 

W ustach Erica nabierało jednak zupełnie nieznanego brzmienia. Gdyby nie to, że Emmanuel zdążył przełknąć łyk coca-coli przed jego wypowiedzeniem, na pewno w tym momencie by się zakrztusił. 

— Myślałem, że akurat w tym jesteśmy zgodni i wszyscy dążymy do pokoju — powiedział żołnierz. 

— Burundi nie jest gotowe na pokój — sparował szybko Eric. 

— Bredzisz — wypalił Emmanuel i zgniótł w dłoni pustą puszkę. — Można nie być gotowym do wojny, nie zgromadzić broni czy sojuszników, ale pokój to ten cholernie stabilny stan, do którego dążą ludzie na całym świecie. Czy nie pasuje mi to, że Hutu wygrali wybory? Tak, jestem wściekły, ale nadal będę służył dla dobra swojego kraju. Jeśli to ma zapewnić pokój, to dobrze, niech tak będzie. Może dzięki niemu nie będę musiał więcej zabijać niewinnych kobiet i dzieci. Nie po to składałem przysięgę.

— Pokój zagwarantuje, że ci, o których mówisz, nadal będą umierać i to na większą skalę.

Żołnierz słuchał brata z narastającą pewnością, że działo się z nim coś złego. Jaki pokój zabijał ludzi? Która wojna była lepsza od zgody? Dla Emmanuela zażegnanie konfliktu oznaczało tyle, co zmniejszenie liczby obowiązków związanych ze służbą. Mając na uwadze te atuty, był w stanie ścierpieć nawet rządy wieśniaków Hutu. 

Już chciał zacząć tłumaczyć to Ericowi, ale on pierwszy zabrał głos. 

— Lubisz coca-colę? — spytał, jakby nagle przenieśli się do baru i odbywali towarzyską pogawędkę. 

Eric obracał w dłoniach wciąż pełną puszkę, czując, jak chłodne kropelki spływają mu po palcach. 

— Nie o tym teraz…

— Odpowiedz. — Sklepikarz nie zamierzał dać bratu dokończyć. 

Żołnierz, przyzwyczajony do tego, że to on wydawał rozkazy, zamilkł zaskoczony. Przez mur aktualnych trosk zaczęły przeciskać się strzępy wspomnień z początków służby. Ile razy słyszał podobne komendy? Nie był w stanie zliczyć. Żaden z przełożonych nie miał jednak tak słabego głosu, a tym bardziej, nie był jego młodszym bratem. 

Kiedy to sobie uświadomił, wstał i skumulował cały służbowy gniew, jaki zdążył przez lata uzbierać. 

— Wyjdź — ryknął, wskazując dłonią drzwi. 

Eric ani drgnął, niewzruszony nagłym uniesieniem brata. Dobrze pamiętał, że w młodości Emmanuel też był porywczy. Eric ulegał mu wystarczająco często, chcąc unikać awantur. Teraz nie było na to czasu.  

— Lubisz? — powtórzył pytanie głosem jeszcze łagodniejszym niż przed minutą. 

— Lubię! — wykrzyknął Emmanuel, brzmiąc przy tym jak dziecko, któremu zabrano lizaka.

Twarz Erica rozświetlił przelotny uśmiech. Spojrzał najpierw na brata, a potem przeniósł wzrok na fotel, dając znak, że lepiej by było, gdyby usiadł. 

Emmanuel niechętnie spełnił niemą prośbę. Nie wiedział, co się z nim działo. Od kiedy pozwalał tak sobą pomiatać? Jak to się stało, że słowa brata, którego wiele lat temu sam wymazał ze swojego życia, teraz przeszywały go jak noże? W rzeczywistości wcale nie chciał, aby Eric wychodził. Musiał odkryć powód tych nagłych bredni, które tak bezkompromisowo wygłaszał. 

— Skoro lubisz coca-colę, to na pewno doceniasz też inne zagraniczne zdobycze, prawda? — kontynuował Eric. — Wykształconych lekarzy? Nauczycieli? Dostęp do leków i zachodnich ciuchów? 

To mówiąc, wskazał palcem na firmowe buty na stopach brata. Musiały zapewne kosztować fortunę. 

— Nadal nie rozumiem, co te wszystkie rzeczy mają wspólnego z rządem Ndadaye — przyznał bezradnie żołnierz. 

Eric pokręcił powoli głową. 

— Powiem prosto, jak w wojsku — odparł młodszy z braci. — Albo one, albo pokój. Burundi jest zbyt biedne, aby udźwignąć wszystko na raz. 

— Dzięki wojnie będzie bogatsze? — parsknął Emmanuel. 

Ericowi nie było do śmiechu. Wiedział swoje. Wystarczyło przebywać wśród ludzi, aby zauważyć, że gospodarka leży, handel upada, a jedyne, czego można być pewnym to wsparcie zza granicy. Wszystko jednak sprowadzało się do faktu, że darczyńcy potrzebowali ofiar, którym mogliby pomagać. Pokój był tym, co burzyło dotychczasowy podział na katów i ofiary. 

— Tydzień temu zaprzyjaźniony farmaceuta z Belgii zamknął jedną z dwóch aptek w Bużumburze — zaczął Eric. — Powiedział mi tylko, że mu przykro i mam się trzymać, a potem odjechał. Tamtej nocy nie mogłem spać. Już dawno przestałem myśleć o wielkiej polityce, ale nagle wszystko, co kiedyś wiedziałem, wróciło ze zdwojoną siłą. Zastanawiałem się nad znaczeniem jego słów i wtedy dotarło do mnie, że to początek końca. Nana jak co noc budziła się co chwilę i wypluwała płuca, a ja chowałem twarz w poduszkę i udawałem, że śpię. Nie mogłem jej pokazać, że płaczę nad życiem, które właśnie się kończyło.

Emmanuel siedział cicho. Nie śmiał przerywać bratu w środku historii, choć nareszcie zaczynał rozumieć, do czego dążył. 

— Nie chcę wojny, ale jeszcze mroczniejszą wizją jest utrata tego wszystkiego, co zapewnia nam iluzję godnego życia — skonstatował sklepikarz. 

Wpatrywał się w Emmanuela wzrokiem zbitego psa. Czuł się jak żebrak u stóp bogatego brata, któremu z dużo większą łatwością przyszłoby podarować mu fortunę niż spełnić prośbę, z którą przybył. 

Pułkownik Karibwami wstał i splótł ręce za plecami, znów przyjmując swoją naturalną pozę. Eric musiał przyznać, że ta wyuczona sztywność pasowała mu bardziej niż zagubienie, któremu przygadał się, odkąd wszedł do pokoju. 

— Teraz rozumiem, dlaczego prosisz mnie o to szaleństwo, ale nie usłyszysz ode mnie, że zrobię wszystko, aby ocalić Nanę — powiedział szorstko. — Ta walka nie jest moja — dodał, zmierzając powoli w stronę wyjścia. 

Eric skapitulował. Wstał niechętnie i ruszył za bratem. Potrafił dostrzec moment, w którym należało odpuścić, a może tylko zmienić sposób dotarcia do celu?

— Jaka jest szansa, że się jeszcze zobaczymy, bracie? — spytał sklepikarz, stojąc przed drzwiami, a przez jego głowę przelatywały już nowe sposoby na rozpoczęcie wojny, której potrzebował, aby przeżyć. 

Pułkownik Karibwami stał sztywno ze wzrokiem utkwionym w ścianie. 

— Czas pokaże — odparł i poczekał, aż brat opuści jego mieszkanie. 

Gdy nie było już żadnych oczu, które mogły go śledzić, wrócił do pokoju i wziął do ręki puszkę, którą Eric zostawił na stole. Przechylił ją i wylał na język kilka niedopitych kropelek, które miały zapoczątkować krwawe tsunami nienawiści, jakie przelało się później przez Burundi. 

Eric nigdy nie dowiedział się, co skłoniło Emmanuela do wydania rozkazów dla swojego batalionu, który pociągnął ze szturmem i zajął kluczowe obiekty Bużumbury. Może było to współczucie dla niedoli młodszego brata? Chęć zachowania niezbędnych do życia dóbr? A może decyzja zapadła dużo wcześniej, już kiedy Ndadaye zapragnął zwiększyć liczbę Hutu w szeregach armii? 

Niestety, historia miała tę właściwość, że o wielu szczegółach wolała milczeć. Hołubiła jednak pieniądz, który, w przeciwieństwie do straconych żyć, dało się policzyć. 

Podobne wpisy