Pierwszy sukces. Pierwsza publikacja.

Wyszłam z szafy w 2021 roku. To dość późno, biorąc pod uwagę, że klawiatura od lat paliła mi się od pisania wszystkiego, co popadnie.

Julka Błaszczyk

Wyszłam z szafy w 2021 roku. To dość późno, biorąc pod uwagę, że klawiatura od lat paliła mi się od pisania wszystkiego, co popadnie (począwszy od odklejonych fanficków, skończywszy na zalążkach powieści). Konfrontacja tekstu z prawdziwą krytyką wydawała mi się jednak czymś zbyt przerażającym. Do czasu pewnego telefonu.

„Pani Julio, może chciałaby pani reprezentować Klub AWL w Konkursie Literackim Wojska Polskiego?”. Pierwsza myśl: „oczywiście, że nie”. Bez przesady, właśnie zaczęły się wakacje, siedziałam w ramach praktyk na porodówce i cieszyłam z przychodzącego na świat nowego życia. „Jest jeszcze miesiąc, może zdąży pani coś napisać?”. „Zobaczymy, nic nie obiecuję”, zakończyłam rozmowę i chociaż nadal się wahałam, mój mózg już wszedł na wyższe obroty.

Tak powstał „Wiatr zmian”. Zajął pierwsze miejsce, co niesamowicie mnie zdziwiło, ale poczułam wtedy, że tytuł był nieprzypadkowy. Za sprawą jednego z członków jury dostałam również możliwość opublikowania tego tekstu w czasopiśmie. Nawet nie śniłam o takim sukcesie. Teraz niech przeżyje swój internetowy debiut.

Ostrzegam, że opowiadanie zionie patosem. Czytelniku, czytasz je na własne ryzyko!

***

„Wiatr zmian” – Julia Błaszczyk

Nie spodziewał się zobaczyć takich tłumów. Gdyby stał właśnie przed stadionem, na którym za chwilę miałaby zaśpiewać Billie Eilish, nie byłby zdziwiony. Tutaj jednak nie dawano koncertów od dawna. Co więcej, nikt nie spodziewał się ich jeszcze przez lata. 

Lotnisko w Kabulu zalewały masy napływających zewsząd ludzi. Afgańczycy mieszali się z przedstawicielami innych narodów. Wszystkich tak od siebie różnych łączył tego dnia wspólny cel – samolot. 

Starszy szeregowy Lech musiał przyznać, że nie był to jeden z jego szczęśliwych dni.  Nie odnajdywał bowiem ani odrobiny zadowolenia z biernego sterczenia w pełnym rynsztunku, wystawiając się na bezlitosny, letni skwar. Tego sierpniowego dnia nikt nie miał lekko. Żołnierze różnych nacji zajmowali swoje stanowiska, razem czuwając nad zachowaniem względnego porządku. 

– Elvis! – zawołał jeden z chłopaków obstawiających sąsiedni rejon. – Jak tam na słoneczku? – spytał kąśliwie, łapiąc przelotny kontakt wzrokowy z szeregowym. 

Młodszy odwrócił wymownie głowę, udając że nie słyszał komentarza. Próbował ignorować docinki na temat jego nieukończonej szkoły musicalowej, jednak wiedział, że nigdy nie będzie w stanie ich w pełni zaakceptować. Ci faceci go nie rozumieli. Szydzili z pasji, której z chęcią poświęciłby się bez reszty. Gdyby tylko mógł… 

Chłopak zignorował słowa szukającego zaczepki kaprala i wrócił do swoich zajęć. Wpatrywał się w twarze mijających go ludzi i zastanawiał się, który z nich, prędzej czy później, okaże się kamikadze? 

Nie wiedział nawet, kiedy na ustach pojawiła mu się znana melodia. Scorpionsi śpiewali o „Wietrze zmian”, który Lech w tamtym momencie tak bardzo chciał poczuć. Niewątpliwie był świadkiem zakończenia pewnej epoki, ale niepokoił się tym, jaka miała nastać niebawem. 

Kątem oka zauważył dowódcę, kontrolującego kolejno każdy rejon. Szybkim krokiem zbliżał się do stojącego nieco na uboczu Lecha. Chłopak odruchowo zacisnął zęby. Jego jedynym marzeniem było tylko, aby słońce na niebie poruszało się równie szybko, jak przełożony. 

Nie starał się złapać z nim kontaktu wzrokowego. Spojrzał sztywno przed siebie i wzmocnił uścisk na twardym żelastwie, trzymanym w ręce. Nie wiedział nawet, że mrok może nadejść tak szybko. Nie pamiętał, kiedy dokładnie poczuł obezwładniający cios, ale wiedział, że po nim została już tylko ciemność. 

*

W ramionach Morfeusza było mu wygodnie. Czuł, jak otula go ramieniem i daje odpocząć. Był bardzo bliski decyzji o pozostaniu w tym stanie na wieki, kiedy zaniepokoił go pulsujący ból gdzieś z tyłu głowy. Otworzył leniwie oczy, spodziewając się fali rażącego słońca. Rozczarował się, widząc jedynie ciemność, ale nie taką, jak wcześniej. Ten mrok był naturalny. Gdy przyzwyczaił oczy, mógł dostrzec wokół siebie rozmaite kształty rzucające cienie za sprawą mglistej poświaty księżyca, wpadającej przez niewielkie okno pod sufitem. 

Nie miał pojęcia, gdzie się znajdował. Ustalił jednak kluczowy fakt – nie był ani w bazie, ani na lotnisku. A już na pewno nie był w domu, gdzie w tym momencie chciał wrócić jak nigdy wcześniej. 

Wstał powoli, nie mając siły zignorować całkowicie tłuczenia w czaszce. Zrobił ostrożnie krok, chcąc wyjrzeć przez jedyne okno na świat, jakie posiadał. Zatrzymał się jednak, gdy tylko jego stopa spotkała się z czymś zbyt miękkim i dużym, żeby mógł odepchnąć to na bok. 

Przykucnąwszy, zbliżył się do obiektu na tyle, żeby w kolejnym odruchu odskoczyć do tyłu. Nadepnął na jakieś ciało. Choć nadal nie wiedział, gdzie się znajduje, nieprzytomny sierżant Wierzbicki i tak był osobą, której najmniej się spodziewał. Zbierając się na odwagę, przysunął się bliżej i delikatnie dotknął jego nadgarstka. Żył. Lech poczuł odrobinę ulgi, która szybko została na powrót przyćmiona kumulowanym przez lata strachem i nienawiścią. 

Zdecydował, że nie będzie go ruszał. W końcu się przecież obudzi – pomyślał i ruszył do okna. Podciągnął się lekko za grube kraty i wyjrzał na zewnątrz. 

– Szlag by to – zaklął po cichu, mając przed oczami jedynie zakurzony, skąpany w mroku zaułek. 

Zeskoczył na ziemię i w tym samym momencie zauważył, że mężczyzna leżący na podłodze poruszył się. Lech zamarł. Poczuł, jak przez całe ciało przechodzi mu dreszcz strachu. Dowódca jęknął i niezdarnie przewrócił się na plecy. Szeregowy przykleił się plecami do ściany, chcąc znaleźć się tak daleko, jak tylko mógł. Obserwował uważnie, jak mężczyzna wykonuje kolejne ruchy, doprowadzające go ostatecznie do pionu. Czekał, aż zacznie się go znowu czepiać, jak to miał w zwyczaju. 

– Szeregowy Elvis? – zapytał niepewnie. Chłopak poczuł kolejne impulsy przerażenia. – Tak jest – odpowiedział sztywno, a w jego tonie dało się usłyszeć wycofanie. 

– Co się stało? Gdzie jesteśmy? – dopytywał, próbując zauważyć w pomieszczeniu jak najwięcej szczegółów. Szybkim ruchem chciał wyciągnąć coś z kieszeni, kiedy zauważył, że nie miał już ekwipunku. – Co się tu dzieje? 

Lech nie ruszał się z miejsca, obserwując jak dowódca powoli zdaje sobie sprawę z ich kiepskiego położenia. W przeciwieństwie do chłopaka, jego przełożony zachowywał się impulsywniej, reagując gniewnie na każde kolejne odkrycie: ciemność, ból głowy, brak ekwipunku oraz… 

– Co tak stoisz jak cielę? Rusz się i poszukaj wyjścia! – rozkazał szorstko, nie siląc się na szept. Lechowi ten podniesiony głos nie wydawał się rozsądny. Zebrał w sobie całą odwagę i otworzył usta. 

– Już sprawdzałem, panie sierżancie. Drzwi są zamknięte – zreferował krótko, spoglądając w ziemię. 

Pomyślał, że to zadziwiające, jak śpiewając na scenie mógł hipnotyzować wzrokiem setki osób, ale gdy przychodziło do stanięcia z kimś oko w oko, jego czoło stawało się ciężkie, ciągnąc głowę do podłogi. 

Nawet pomimo sprawnego uniku zdołał wyobrazić sobie pogardę wymalowaną na twarzy sierżanta. Ten mężczyzna go nienawidził, choć Lech nie wiedział, czym sobie na to zasłużył. Stał w miejscu, wysłuchując przekleństw miotanych w swoim kierunku. Coraz bardziej rozdrażniony dowódca przewracał stojące pod ścianami bibeloty i przesuwał stare meble. Czynił przy tym tak nieznośny hałas, że przerażony Lech poczuł na plecach kilka kropelek nerwowego potu. 

– Panie sierżancie, to nic nie da. Możemy mieć kłopoty – szepnął nieśmiało, usłyszany tylko przez Boga, gdyż jego głos nie miał szans przebić się przez łomot upadających przedmiotów. 

Z minuty na minutę zapał przełożonego słabł, zupełnie jakby wschodzące powoli słońce odbierało od niego całą energię. Lech nie zmrużył oka, obserwując bacznie poczynania starszego. Przykucnął w końcu, chcąc odpocząć, kiedy usłyszał nad sobą niepokojące odgłosy kroków. 

– Dawaj ich tu – rzucił zaczepnie dowódca, do którego również dotarły nowe dźwięki. 

Obaj żołnierze utkwili zaciekawiony wzrok w drzwiach.

Nagle dwóch uzbrojonych mężczyzn wpadło do piwniczki, mierząc w ich stronę poobklejanymi taśmą karabinami. Wyższy z nich, obdarzony pokaźnym, zakrzywionym nochalem, przemówił po chwili w niezrozumiałym dla nich paszto. Lech próbował powstrzymać drżenie i skupić się na wyłapaniu znanych słówek, ale nic z tego. 

Mężczyźni wydawali się coraz bardziej niecierpliwi. Gdy w końcu starszy z nich dał znak, drugi zarzucił broń na plecy i jednym ruchem znokautował sierżanta Wierzbickiego. Lech wydał z siebie wysoki dźwięk przerażenia. Nie mógł nic zrobić. Stał i patrzył, jak talibowie wywlekają jego dowódcę na zewnątrz. 

Gdy tylko drzwi się zatrzasnęły, oparł się plecami o zimny beton i ześliznął w dół. Wyrzucił nogi przed siebie, rozmyślając o sytuacji, w której się znalazł. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że bez przełożonego poczuł się jeszcze gorzej niż z nim, ale ta świadomość dopadała go wbrew jego wysiłkom. 

W czasie dłużących się chwil samotności niczego nie pragnął bardziej, jak powrotu sierżanta. Mógł go poniżać i wyklinać, ale Lech musiał przyznać, że przy doświadczonym dowódcy czuł się bezpiecznie. Sam – zaczynał panikować. 

Nie wiedział nawet, kiedy oczekiwanie tak go znużyło, że przymknął zmęczone oczy. Nie drzemał jednak długo, gdyż kolejne trzaśnięcie drzwiami wyrwało go ze snu. Zerwał się na równe nogi, a ciężkie ciało sierżanta uderzyło prosto w jego pierś, skutecznie powalając na ścianę. 

Mężczyźni z karabinami nie zaszczycili go nawet spojrzeniem. Wyszli z pomieszczenia bez słowa. Cisza nie trwała jednak długo. Bezwładne ciało gruchnęło na posadzkę.

Lech poczuł znajomy dreszcz. Nie teraz, tchórzu – upomniał się ostro, starając się mentalnie wytrzeźwieć. Zaciskając zęby, przyklęknął przy starszym i sprawdził, czy oddycha. Upewniwszy się, że żyje, przewrócił go na plecy. Obrażenia na pierwszy rzut oka nie wyglądały źle. Najgorzej miał się rozcięty łuk brwiowy. Krew nie przestawała wypływać z rany, a chłopak zaczął myśleć, czy za uderzeniem nie kryje się poważny uraz wewnętrzny. Martwiło go, że dowódca wciąż nie odzyskał przytomności. 

Rozejrzał się pobieżnie, chcąc znaleźć czysty kawałek materiału do zatamowania krwawienia. Spod jednej z szaf wyjął połamaną płytę CD, której ostre brzegi nadawały się do przecięcia szmat. 

Nagle zauważył ruch przy okienku. Przypatrzył się dokładniej. Niewielka buzia przysłonięta czarnym materiałem przyglądała się ukradkiem jego zdziwionej twarzy. Gdy tylko nawiązali przelotny kontakt wzrokowy, dziecko uciekło. Ostatnim co dostrzegł, była mała rączka, błyskawicznym ruchem wrzucająca do piwniczki kawałek placka. 

Może to jest jakaś szansa – pomyślał szybko. Podbiegł do okienka i podciągnął się na kratach, ale w zasięgu jego wzroku znów rozciągała się pustka. Powłócząc lekko nogami, wrócił do dowódcy. Musiał mieć nadzieję, że dziecko pojawi się ponownie. Może spróbuję wykrzesać coś ze swojego marnego paszto? 

Znalazłszy nadający się materiał, zaczął przypominać sobie całą medyczną wiedzę, jaką zdobył na szkoleniu przed wyjazdem. Choć kurs był dla niego przede wszystkim świetną okazją do bliższego poznania centralnej Polski, to zdołał zapamiętać, żeby najpierw skupić się na krwotokach i zapewnić rannemu komfort termiczny. Wygrzebał ze sterty szmat coś, co przypominało koc i szczelnie okrył przełożonego. 

Analizował każdy zakręt mózgu, w poszukiwaniu najdrobniejszych czynności, o których mógł zapomnieć, ale w pewnym momencie wyczerpały mu się wszystkie pomysły. Uznając, że prawdopodobnie zrobił wszystko, przysiadł pod ścianą. Obserwował mężczyznę długi czas, skupiając się na unoszącej się rytmicznie klatce piersiowej. Nie mógł stwierdzić ile minęło do czasu, kiedy dowódca otworzył leniwie oczy. 

– Panie sierżancie – szepnął Lech na tyle głośno, aby tym razem na pewno został usłyszany. – Jak się pan czuje? 

– Mój łeb – stęknął ochryple. Przyłożył rękę do głowy, jakby próbując zdjąć z niej ból. 

– Czego od pana chcieli? – zapytał chłopak. Zauważył niespodziewanie, że dawny strach maleje, nie paraliżując dłużej jego krtani. 

Mężczyzna też zwrócił uwagę na zmianę. Głos, który teraz słyszał w niczym nie przypominał tego bojaźliwego, znajomego kwilenia. 

– Mów mi Wierzba – rzucił niespodziewanie. – I tak razem w tym siedzimy. 

Lech wytrzeszczył ze zdziwienia oczy. Nigdy nie przypuszczał, że sierżant mógł mieć w sobie coś z człowieka. A na pewno nie w stosunku do niego. 

– Dobrze – wyjąkał trochę zbyt bojaźliwie. 

Wierzba nie skomentował. Nie zaszczycił go ani jedną złośliwością, ani nawet nie nazwał boi-dupą. 

– Chcą wiedzieć, kiedy dokładnie Amerykanie robią wypad. Chyba szykują jakąś grubszą akcję – zreferował. Lech tylko zmarszczył oczy. 

– Myśli… Myślisz, że chcą ich załatwić? – spytał niepewnie. Miał same najgorsze przeczucia. 

– Tak. Nie wróży to dla nas nic dobrego. Mam nadzieję, że Stary nas tu znajdzie, bo inaczej – nie skończył. Zamiast tego wydał z siebie dziwny odgłos, przejeżdżając jednocześnie palcem wskazującym po całej długości szyi. 

Chłopak znał gest aż za dobrze, ale bardziej niepokoiło go własne rozpoznanie sytuacji. Mieli pecha. Wielki, cholerny niefart. 

Poczuł w głowie ciche pyknięcie, zapowiadające nadejście cienia nadziei. To dziecko – przypomniał sobie. Musi tu wrócić – zapewnił się w myślach i chwycił pozostałą część placka. 

– Zjedz – zaproponował mężczyźnie, wyciągając go w jego stronę.

Wierzba dźwignął się ciężko na łokciu. Wziął od chłopaka jedzenie i przyjrzał mu się uważniej. 

– Skąd to masz? – zapytał podejrzliwie. 

– Jakieś dziecko wrzuciło do środka i uciekło – zreferował krótko. 

Mężczyzna ostatni raz zmierzył placek wzrokiem, ale ostatecznie zdecydował się go zjeść. Nie pomyślał o tym, co ja – zrozumiał Lech. Wierzba nie kontynuował rozmowy o dziecku, ani nawet żywo się nim nie zainteresował. Dla niego nic nie było już możliwe, prócz czekania. 

– Prześpij się – zaproponował Lech. – Zrobiłem, co mogłem, teraz tylko sen może coś pomóc – wyjaśnił nieśmiało. 

– To twoja robota? Wiesz – Wierzba zawiesił głos, krzywiąc się lekko z zakłopotania – chyba źle cię na początku oceniłem. 

Lech zdębiał, widząc na twarzy dowódcy coś, co do złudzenia przypominało uśmiech. Wkładając w to całą energię, odwzajemnił gest. Poczuł, jak ogarnia go szczęście. Z każdą chwilą coraz bardziej zastępowało miejsce strachu. 

Wpatrywał się w okienko jeszcze długo po zaśnięciu dowódcy. Okazane uznanie wyzwoliło w chłopaku pokłady adrenaliny, które odsuwały go od sennych myśli. Jego nadzieja oddalała się jednak wraz z zachodzącym słońcem. Po zapadnięciu zmroku chciał zacząć myśleć o nowym planie, kiedy nagle ją zauważył. 

– Zaczekaj – zagadnął szybko. Nie chciał spłoszyć dziewczynki. 

Spojrzała na niego z zaciekawieniem i zbliżyła się do krat. Lech wstał powoli, próbując jej nie przestraszyć. 

– Jestem z Polski – szepnął, gdy znalazł się na tyle blisko, na ile mógł. 

Jego talent do języków nie zawiódł. Zdołał zapytać dziewczynkę o imię i pochwalić, że bardzo ładne. Saima przestała się go bać. Wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko wiedział, jak poprosić, żeby przekazała wiadomość do bazy. 

– Pomoc – powiedział w końcu. – Polska. Pomoc – powtarzał tylko te dwa słowa. Palcami starał się pokazać „iść”, nie znając innego sposobu. 

Podczas któregoś z kolei powtórzenia, Saima wstała z uśmiechem i machając mu radośnie na pożegnanie, zaczęła oddalać się za sąsiedni budynek. Nie sprawiała wrażenia, jakby cokolwiek zrozumiała. 

To koniec – pomyślał spanikowany Lech. Plan zawiódł. Pozostawało mu tylko wierzyć, podobnie jak Wierzbie, że ich ludzie znajdą to miejsce. Już dawno musieli zauważyć, że zniknęli. Choć tę misję można było porównać do szukania igły w stogu siana, musiał wierzyć. Polacy nie porzucali swoich. Nigdy. 

– Teraz twoja kolej – usłyszał nagle podczas rozmyślań o nowej nadziei. – Prześpij się. 

W głosie Wierzby wyłapał nowy ton. Może ojcowski? Dopiero teraz poczuł, jak brakowało mu kogoś, na kim będzie mógł polegać. Kogoś, kto zadba o niego jak o syna. Z takim dowódcą czuł się bezwarunkowo bezpiecznie.

Zasnął, po raz pierwszy pokładając zaufanie w dowódcy. Biegł za uśmiechniętą dziewczynką. Starał się ją dogonić i przekazać coś bardzo ważnego, ale nie mógł. Za każdym razem stawała między nimi niewidzialna przeszkoda. Mimo to był spokojny. Czuł, że stoi za nim moc, która mu w końcu pomoże. 

Nie doczekał szczęśliwego zakończenia gonitwy. Głośny huk otwieranych gwałtownie drzwi brutalnie wyrwał go ze snu. Przez zamglone oczy widział wchodzących do środka brodaczy, idących prosto w jego kierunku. Tak myślał. Musiała nadejść jego kolej. Usiadł powoli, starając nieudolnie przygotować się na to, co nieuniknione. 

Spiął wszystkie mięśnie, nie chcąc być podobnym do bezwolnej kukły, kiedy nagle Wierzba zasłonił go przed talibami. 

– Zostawcie go! On nic nie wie, ja też nie – krzyczał, wymachując przy tym rękami. 

Talibowie wydawali się coraz bardziej rozdrażnieni. Wierzba mógł mówić wszystko. Oni i tak go nie rozumieli. 

Lech oddychał szybko, starając się naprędce przekalkulować sytuację. Był wdzięczny za tę reakcję, nawet bardzo. Mimo wszystko mężczyzna niepotrzebnie się postawił. Brodacze z każdym jego słowem mocniej zaciskali dłonie na kolbach. Lech widział, jak ich mięśnie się spinają, ręce drżą. Byli o krok od tragedii.

– Wierzba, odejdź – powiedział chłopak. 

Znów poczuł się, jakby był na scenie. Pewny siebie, pan sytuacji. Miał przemyślany każdy ruch. Zrobił krok, potem kolejny i wyłonił się zza Wierzby. Nazbyt teatralnym gestem położył mu rękę na ramieniu. Wiedział, co robi. Ćwiczył to setki razy. Mężczyzna spojrzał mu głęboko w oczy, po czym niechętnie zrobił krok w bok. Lech panował nad sytuacją, aż do zakończenia aktu pierwszego – zapierającego dech w piersiach ciosu kolbą prosto w brzuch. 

Pomimo bólu rozchodzącego się już po całym ciele, musiał skupić się i zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Popękane kolumny, wyszczerbione kamienne płytki, niedopalone świece, przestronne wnętrza. Musiał być w świątyni. Albo w jakimś dużym domu spotkań. To miejsce spowijał cień historii. Przez duże okna wpadały do środka promienie porannego słońca. 

Prowadzący go mężczyzna zwolnił uścisk i Lech upadł prosto na zimną posadzkę. W ostatnim momencie osłonił twarz rękami, aby nie uderzyła o kamień. Poczuł brutalne szarpnięcie. Dźwignął się z powrotem na nogi i spojrzał gospodarzom prosto w oczy. Były to gniewne, przymrużone, ciemne ślepia. Nie widział w nich ani odrobiny człowieczeństwa. Chcieli zabijać i mścić się. 

Sprowadzony nie wiadomo skąd tłumacz, łamanym angielskim zadawał mu w kółko te same pytania: „ Kiedy Amerykanie odlatują?”, „O której?”, „Ilu ich będzie?” Nie odpowiadał. Nie tylko dlatego, że nie chciał zdradzić. Po prostu nie wiedział. Talibowie byli przekonani, że skoro Lech pilnował lotniska, na pewno wiedział, co będzie się na nim działo, ale mylili się. On był jedynie pionkiem, który miał odsłużyć swoje i wrócić do kraju z pokaźną sumką odłożoną z żołdu.

Gdyby ktoś przyglądał się z boku, mógłby pomyśleć, że „I don’t know” znaczy tyle, co „uderz mnie”. Po każdym zdaniu Lech otrzymywał kolejne ciosy. Już nawet ich nie liczył. Chciał, żeby to się skończyło, kiedy nagle do wielkiej sali wbiegł zdenerwowany mężczyzna. Szepnął coś do ucha najstarszemu, prawdopodobnie szefowi, a ten natychmiast dał znak i wszyscy zamarli w całkowitej ciszy z twarzami przy ziemi. 

Lech nie protestował. Zastanawiał się tylko, skąd to nagłe zamieszanie. Czyżby mężczyzna zobaczył jakiś nieproszonych gości? W jego głowie się kotłowało. Skoro nie są po ich stronie, to po naszej – wywnioskował szybko. 

Musiał dać jakiś znak, pokazać, że tu jest. Nie był tylko pewien, w jaki sposób. Poruszył się nieznacznie i poczuł, że coś uwiera go w udo. Pilnujący go talibowie już od jakiegoś czasu nie zwracali na niego uwagi. Zatopił rękę w kieszeni i wyciągnął znajomy kawałek płyty. Teraz albo nigdy – postanowił. 

Poruszał plastikiem rytmicznie, starając się łapać wpadające do środka promienie słońca i kierować je na zewnątrz. Nie był pewien, czy to działa. Machał jednak wytrwale, słysząc spoza budynku przytłumione głosy i znajome trzeszczenie szpeju. 

Czekał spokojnie, starając się wyczuć moment. Dźwięki z zewnątrz były coraz wyraźniejsze. Zauważyli – pomyślał z nadzieją. Nie mógł wytrzymać napięcia. Teraz albo nigdy – powtórzył. 

– HELP ME! – krzyknął najgłośniej, jak potrafił. 

Akcja toczyła się szybciej, niż był w stanie ogarnąć. Otwierane z hukiem drzwi, strzał, wrzask, strzał, ból, zamieszanie. Powiedział komuś, że w piwnicy jest Wierzba, ale nie wiedział komu. Inny mężczyzna przerzucił go przez ramię i wybiegł na zewnątrz. Zamykane drzwi rosomaka były ostatnią rzeczą, którą zapamiętał. Zapadł w niebyt, w którym miał znajdować się jeszcze bardzo długo. 

*

Wszystko nagle zniknęło. Lech siedział w domu, pociągając ze szklanki brunatny trunek. Każde słowo Wierzby, każdy ludzki odruch, to zwykłe kłamstwo. Po powrocie na jednostkę w zeszłym tygodniu, dowódca milczał, ale nie poniżał go, nie przezywał. Tyle, że nie mówił nic. Zupełnie, jakby ich znajomość, wszystko co się stało, było złym snem. Albo jakby się wcale nie wydarzyło. 

Lech nie wiedział, jak się odnaleźć. Czy istniał sposób, żeby wytrzymać tę sytuację? To ignorowanie go. Jeszcze miesiąc temu był pewien, że będzie dobrze. Akceptacja u dowódcy tak wiele dla niego znaczyła. O wiele więcej niż ten bezwartościowy awans. Nawet nie mógł się nim cieszyć. 

Zrozumiał, że ich relacja pozostała w tamtej piwnicy. A może ktoś przestrzelił ją tak, jak jego ramię? Pytania nie przestawały go dręczyć, ale odpowiedzi nigdy nie nadchodziły. Pociągnął kolejny łyk whisky.  

Nie mógł tak dłużej siedzieć, udręczony samym sobą. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Wierzba go tak potraktował, dlaczego go olał? Dlaczego po ludzku mu nie podziękował… Poczuł, że to ten moment. Najlepszy, aby wyprowadzić psa na spacer.  Zataczając się lekko, wstał od stołu i zabrał leżącą na ganku smycz. Wyszedł z domu, nie martwiąc się o otwarte drzwi i o to, że pies został w domu. 

*

Zabawa trwała w najlepsze. Wierzba nie wyobrażał sobie, że mógłby mieć wspanialsze wesele. Jedzenie pachniało, alkohol lał się strumieniami, a orkiestra grała skoczne przeboje, zachęcające gości do wyjścia na parkiet. Jego żona promieniała. W białej sukni i wianku na głowie była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. 

Tylko on od czasu do czasu stawał się nieobecny. Czuł, jak wspomnienia i wyrzuty sumienia odciągają go od zabawy. Dlaczego nigdy mu nie podziękował? Dlaczego duma brała górę? Te pytania pojawiały się i znikały, wywołując poczucie niestabilności. 

Ale znał sposób, żeby temu zaradzić. Gdy orkiestra zapowiedziała kolejną przerwę „na jednego”, wiedział, że właśnie ten moment, że ten toast będzie tym najważniejszym. Wrócił na swoje miejsce i obficie wypełnił kieliszek winem. Kiedy miał pewność, że wszyscy goście zdążyli już się rozsiąść i zabrać za napełnianie kieliszków, wstał powoli na drżących nogach. Wiedział, że nie da rady już dłużej tego w sobie dusić. Musi to z siebie wyrzucić. Właśnie tu, w tej chwili. Wobec bliskich mu ludzi. Musi opowiedzieć o Elvisie i o tym, jak go zawiódł. Nie wstydził się swojego wyznania…

– Chciałbym wznieść toast – zagrzmiał i zaczekał, aż tłum zdziwionych weselników napełni swoje szkła. – To, co stało się w Afganistanie miało tam zostać. Na zawsze. Ale nie zostało. Wróciło ze mną i zadomowiło się na dobre. Chciałbym, żebyście wy również wiedzieli, co tam zaszło i dlaczego powinienem prosić was o wybaczenie. – Opowiadał powoli, wdając się w każdy szczegół, który wydał mu się istotny. – W małej piwniczce pierwszy raz czułem się jak dowódca. Taki, jakim zawsze chciałem być. Ten młody żołnierz obdarzył mnie zaufaniem, a ja nie zasłużyłem na nie. Po powrocie nie potrafiłem okazać mu wdzięczności. Za bardzo bałem się stracić autorytet. Ale niedawno zrozumiałem, że przez to straciłem dużo więcej. Lech mnie uratował. Zaufał dziecku, które powiadomiło naszych. Ryzykował wołając o pomoc, został ranny. A ja potrafiłem go tylko zawieść. I choć nie ma go dzisiaj z nami i straciłem wszelkie szanse na zadośćuczynienie, musiałem wam o tym opowiedzieć. Właśnie tu i teraz. Nie popełnijcie tego błędu. Nie oceniajcie, nie rańcie, nie ignorujcie, nie bójcie się, że wyjdziecie na słabeuszy. Czasy dowódców-tyranów dawno się skończyły. Jesteśmy wszyscy rodziną. Choć niedoskonałą i z wieloma trudnościami, to chciałbym, żeby przede wszystkim nigdy nie zabrakło nam miłości, szacunku i wdzięczności. Dlatego z tego miejsca dziękuję ci, Hubercie, „Elvisie”, Lechu za to, że choć tak krótko pozwoliłeś mi się znać, nauczyłeś mnie czegoś bardzo ważnego, czego nigdy ci nie zapomnę. Wypijmy! Za miłość! 

Szczęknęły szkła. Wierzba upił łyk i szybkim krokiem podszedł do orkiestry. Wyciągnął mężczyzn na scenę i po chwili z głośników dobiegła ta najważniejsza melodia. Wiatr zmian jednak powiał. 

Podobne wpisy